Ze względu na trwający cały październik Konkurs Chopinowski, wyszło na to, że na wakacje w tym roku możemy pojechać dopiero w listopadzie. Trzeba tylko wybrać ciepłą okolicę. Rzut oka na mapy pogody wystarczył by odkryć niedaleko biegun ciepła. Jest nim zatoka Aqaba nad Morzem Czerwonym. Zarezerwowałem hotel w Tabie, ale ze względu na zagrożenia terrorystyczne moje biuro odwołało wyjazd! Co robić? Dżerba też odpada, pozostały Wyspy Kanaryjskie a konkretnie Fuerteventura. Zagrożenie mniejsze co nie oznacza mniejszej czujności. Sama nazwa wyspy- Fuerte Ventura sugeruje silne wiatry, z drugiej strony nazwa miejscowości Costa Calma- spokojne wybrzeże. Widok oceanu z naszego okna to potwierdza.
Na horyzoncie (ok. 90 km) widać Afrykę, która wieje do nas piaskiem saharyjskim. Stąd biorą się prześliczne plaże, inne niż z czarnym wulkanicznym piaskiem na Teneryfie. Woda cieplutka, żadnych prądów utrudniających kąpiel. Wyspa liczy raptem 100 tys mieszkańców, jednak więcej jest tutaj kóz. Nie bez kozery, bo kozie sery właśnie z Fuerty, znane są na całym świecie. Warto zatem odwiedzić tradycyjną kozią farmę. Również wyspa znana jest ogólnie z aloesu. W ogóle to jest co zwiedzać. Obowiązkowo starą stolicę Betancurię, czy też afrykańską pustynię pod Coralejo. Widoki, jakie oferuje Fuerteventura są imponujące. Pogoda gwarantowana - deszcz pada tu ponoć zaledwie 2 tygodnie w roku. Chyba tu jeszcze wrócimy.
Niesamowita jest sąsiednia wyspa Lanzarote, najmłodsza z archipelagu Kanarów. 19-wieczne erupcje wulkanów stworzyły księżycowy krajobraz. Jak doda się do tego, obecne na całej wyspie, prace Cezarego Manrique (taki tutejszy Gaudi) – wszystko to tworzy fantastyczną atrakcję turystyczną.
A propos: nazwa Kanary nie pochodzi od kanarków ale od słowa canis- pies. Wyspy owe przez wieki były siedliskiem dzikich psów. Psów już nie ma, nazwa pozostała.
No i wreszcie wracamy. Na lotnisku ruch, pewno są i służby let’s say „porządkowe”, ale ich nie widać. Na pierwszy rzut oka. Razem z nami- przygodnie poznana para: hoża Rosjanka Alina i jej dzielny towarzysz Sasza. Poszliśmy razem na kawę i herbatę. Zostawiliśmy z Saszą w pewnej chwili żony przy stoliku, a sami udaliśmy się na zwiedzanie lotniska. Aliści Saszy zapachniało piwo w pobliskim barze.
Odwraca się więc do żony i krzyczy- Ala, idę do baru!- sięgając jednocześnie po portfel do kieszeni. Nie zdążył. „Ala, idę do baru” czyli: Ala, ja k’bar! Zbieżności brzmieniowej z Allah Akbar (allah jest wielki) nie muszę tłumaczyć. Nie trzeba tego było tłumaczyć i agentom ochrony antyterrorystycznej lotniska. W dwie sekundy biedny Sasza leżał twarzą na glebie (przepraszam, posadzce) z wykręconymi do tyłu rękami. Nawet portfela nie zdążył, biedaczek, wyjąć. Dobrze że mieliśmy zapas czasowy, więc po godzinie przesłuchania spocony Sasza przekonał wreszcie agentów, że nie chciał się rozerwać w imię Allaha. Cudem zdążył na kołujący już niemalże samolot. A wszystko przez pragnienie!