poniedziałek, 25 lutego 2013

przygody w Dolomitach



I znów zima. Jak ten czas leci. I znów wyjazd na narty oczywiście tradycyjnie w Dolomity. I nie obyło się, rzecz prosta bez przygód. Stoję sobie raz na słonku dochodząc do wyciągu, Ewelinka troszkę z tyłu. No to jakaś sympatyczna włoszka pyta mnie czy nie mogę jednego dziecka (miała dwoje) wziąć na krzesełka. Mogłem, choć to- uprzedzam- zadanie niełatwe. Dzieci lubią siadać na samym brzeżku co grozi wyśliźnięciem się. Trzy razy łapałem pasażera za kark. Po nierównej walce wysiadam cały spocony i patrzę- nie ma żony. Nie zauważyła na dole że pojechałem i myślała być może że ją porzuciłem, bo przyjechała cała zapłakana. Dobrze że jeżdżę w kasku.


Ale i tak miałem lepiej niż mój kolega Zygmunt. Jemu to włożyli na krzesełko aż trzech małych Włochów. Niezbyt jeszcze sprawnych, bo na okoliczność zaokrętowania zatrzymali wyciąg. Nie dali widać informacji na stację wysiadkową bo tam nikt się nie kwapił by wyciąg zatrzymać. Jeden maluch widać poczuł pismo nosem bo skoczył z krzesełka tuż przed stacją. Na szczęście są tam takie siatki ochronne, nie mógł się potem z nartami wyplątać i była śmiechu kupa. Drugi wyśliznął się jak piskorz dołem i spadł na cztery łapy. Trzeci ociągał się, stacja już się kończy, wiec Zygmunt niewiele myśląc zrzucił go siłą z wyciągu. Na szczęście prosto w zaspę.

Ale jemu czas się już skończył, nie zdążył wysiąść i pojechał krzesełkiem w dół. Na dolnej stacji czekali na krzesełko nowi klienci gotowi zrzucić intruza, ale nie dali rady, tylko jeden się dosiadł. Jak dojechali na górę Zygmunta przywitały gromkie brawa, że tak dzielnie sobie poradził w kryzysowej, bądź co bądź, sytuacji, i delegacja z kwiatami.

poniedziałek, 4 lutego 2013

Siła przyzwyczajenia

Siła przyzwyczajenia


Tak nazywa się spektakl w Ateneum na scenie 61. Mała scena, gdzie mieści się ok. 50 osób ma pewną magię- jest kameralna i ma się wrażenia uczestniczenia w spektaklu. Tym bardziej że aktorzy wchodząc na scenę przechodzą obok mnie i mówią do mnie, jako że siedzę w pierwszym rzędzie o metr od sceny. Gdy aktor ocierając się nieomalże o nas bandażuje „poszarpaną” rękę, moja żona w odruchu samarytańskim nieomalże rzuca się by mu pomóc.
Ale nade wszystko szok wynikający z wirtuozerii muzycznej. Słyszałem już wiele rzeczy m.in. jak Majchrzak na spektaklu „Tamara” pięknie grał na fortepianie „claire du lune” Debussyego . Na tak, ale on ma wykształcenie muzyczne. A tutaj Gosztyła gra, nie oszukuje, żaden tam playback, tylko On autentycznie gra. Na wiolonczeli. I to gra dobrze, rzekłbym ze swobodą wirtuoza. I to było największym szokiem.