czwartek, 20 sierpnia 2015

kurs trenerski


Ponoć mam talenta dydaktyczne. Brydżowe (choć może nie tylko). Ewelinkę nauczyłem grać od zera (jak się bierze lewy). Gra teraz na turniejach, nierzadko wygrywanych, przez 2 lata przeskoczyła tytuły od debiutanta poprzez kandydata i adepta do pierwszego tytułu mistrzowskiego. Innych pasjonatów od słabiutko orientujących się debiutantów doprowadziłem do medali w mistrzostwach Polski (amatorów). Dla licznej grupy zapaleńców, chcących podnosić swój poziom, tworzę materiały szkoleniowe. Weź się za to zarobkowo- radzą mi. Oficjalnie nie mogę bo nie mam papierów.

Aż tu nagle przeczytałem o kursie na Instruktora. U Pradziada. W przepięknej okolicy koło Poroniona, za nieduże pieniądze. Zapisałem się. Ewelina do towarzystwa, będą turnieje, zajęcia praktyczne, też coś skorzysta. Poziom uczestników co najmniej zróżnicowany. Od bardzo słabych brydżystów po arymistrzów. Ta druga grupa (a w niej i ja) dużo nie skorzysta z lekcji n/t techniki gry itp, więc jest proszona o pomoc w szkoleniu słabszych. Prowadzimy np. “obwody stacyjne” z zagadnienia współpracy wistujących. Trzeba dobrze znać problem, dobrze wytłumaczyć i fachowo omówić mniej mądre pomysły kursantów. Czyli stworzyliśmy grupę (tak ją zaraz nazwałem) tzw “dementorów” lub też “demotywatorów”. Jak kto woli. Nasze “zgrupowanie” jest tu jedynie na przyczepkę do dania głównego.
Owo danie to Brydżowy Ogólnopolski Obóz Młodzieżowy czyli BOOM. Ta młodzież, (wśród nich kilku Mistrzów Świata juniorów), gra bardzo dobrze. Ale żeby młodziaki skorzystali z okazji zagrania z expertem, jesteśmy proszeni, by na turnieju wieczornym zagrać (w ramach szkolenia) z kimś z BOOMu. Grałem 4 razy a sukcesy przyszły same.
Ale nie wszystkim gra przychodzi łatwo. Jedna z naszych koleżanek zazwyczaj gra tylko w Internecie. Teraz w trakcie gry, ręka jej nerwowo błądzi po stole. Na pytanie czego szuka, zeznaje rozbrajająco, że brak jej myszki.
Na końcowe egzaminy przyjechała Wysoka Komisja, w składzie- moi koledzy ligowi. Trudności na egzaminach nie miałem. I tak oto mam licencję Instruktora i Trenera.

W piątek i sobotę rano towarzystwo się rozjechało, ale my nie po to przecież jechaliśmy 400 km by zaraz wracać. No i trzeba odwiedzić Zgorzelisko, Bukowinę i Białkę. Gdy zbraknie już nam sił i ochoty by jeździć do Włoch- tu chcemy jeździć na narty. No i próbujemy sił- zaczynamy wspinaczkę na Hale Gąsienicową.
„Zaczynamy” to dobre słowo, bo droga cały czas pnie się niemiłosiernie pod górę. Co prawda mamy w domu stosowne dyplomy z pokonania najdłuższego wąwozu Europy. Tyle że Samaria (to na Krecie) liczy 18 km, ale bez wspinaczki. Koniec wąwozu Samaria- to morze i stąd ewakuacja tylko statkiem. Powrót tą sama drogą niemożliwy.
A w „Murowańcu” (schronisko na Gąsienicowej) czekają na nas chyba do tej pory…
Jechaliśmy tu w sobotę 6 godzin, z tego 3 godziny Zakopianką. Toteż nie wracamy w niedzielę lecz luksusowo w poniedziałek.
A we środę znów do roboty, czyli na kolejny turniej brydżowy..

czwartek, 6 sierpnia 2015

ping pong dawniej

Na treningu ping ponga na Spójni podchodzi do mnie jakiś facet, tak na oko ze 30 lat starszy, cudem zgaduje moje imię i przedstawia się: Janisław jestem, nie poznajesz?
Bystry jestem, już o 10 minutach skojarzyłem kto jest zacz, o takim nietypowym imieniu. Mój kolega z sekcji pingpongowej na Politechnice, dziś trochę starszy niż 50 lat temu. Trenowaliśmy razem przez 3 lata, byliśmy na liście rankingowej obok siebie, stąd często ze sobą graliśmy. Pierwsze 2 miejsca okupowali zawodowcy, a myśmy z Janisławem walczyli o miejsca 3-6, i czasami wystawiali nas do składu na jakiś mecz.
Wspominamy stare dzieje i nagle słyszę: przypominasz sobie Burcharda?- Jakże by nie!- to trzeci zawodnik obok nas na liście rankingowej (miejsca 3-6). Niezapomniany, gdyż jak o jedyny grał uchwytem piórkowym, zwanym chińskim. Dziś już połowa ze światowej (czyli chińskiej) czołówki przeszła na uchwyt europejski, ale wtedy była to sensacja absolutna. I – fakt- nikt nie umiał przeciwko niemu grać. Ponieważ byliśmy sąsiadami na liście rankingowej- grałem z Burchardem dość często. Na początku lał mnie strasznie, potem nauczyłem się tej gry i czasami nawet wygrywałem.
No i gdy „młode wilki” szykowały się na wygranie Mistrzostw Politechniki- ów doświadczony stary lis, jakoś śmiesznie trzymający rakietkę, dał wszystkim popalić! Bo ów uchwyt chiński tylko tak dziwnie i (głupio nawet) wygląda. No i nasz przyjaciel Burchard zdobył Mistrzostwo, a ja jako jeden z niewielu mogłem się pochwalić, że na rozkładzie mam Mistrza Politechniki.