Muzyka. W domu rodzinnym wszechobecna. Zawsze był gramofon, płyty, nagrania, dyskusje o muzyce i przekazy. Ot, choćby ta opowieść Babci Flaczko (tak ją ochrzcił Tatuś), jak to na egzaminie dyplomowym zmieniła po kryjomu repertuar i na oczach (uszach) osłupiałej komisji zagrała nie Debussy’ego, jeno scherzo b-moll Chopina. Pod zaborami, nawet słuchanie Chopina groziło ciężkimi karami. Babcię z hukiem wywalono i za rok, w Przeworsku (dokąd wiadomość o skandalu nie dotarła) zrobiła wreszcie dyplom.
W domu słuchano muzyki, a konkursami chopinowskimi się żyło. Gdy rodzina orzekła że jestem wystarczająco dorosły (15 lat), zabrano mnie na pierwszy konkurs (przesłuchania pierwszego etapu). Ze względu na stopień zainteresowania muzyką zgodnie ustalano, że jeden ciężko zdobyty bilet na finał przypadnie mnie. I tak znalazłem sie w sali koncertowej filharmonii, gdzie to mój ukochany koncert e-moll grał młodziutki 18-letni Włoch - MAURIZIO POLLINI. Do domu wróciłem z wypiekami na twarzy, nie mogłem spać przeżywając setki razy ów koncert, a gdy ogłoszono Polliniego zwycięzcą - oszalałem ze szczęścia.
Potem już muzyka była wszechobecna. I muzyka młodzieżowa (tak się wtedy mówiło) w latach 60’, bardziej zaawansowana, jazz, pełne spektrum klasyki. Tony płyt, tysiące godzin muzyki. No i konkursy chopinowskie, które z żywym zainteresowaniem aktywnie śledzę.
Beznadziejna, nieuleczalna, miłość na całe życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz