Na emeryturze królują podróże. Nieustające wakacje.
Ale bez przesady, bo to pada na mózg. Bawi np. rzucanie się na fale, które obalają w mig i młodszych chojraków, a mojemu koledze wyrwało ramię z barku. Albo skakanie z klifu do kałuży.
Latamy na paralotni z instruktorem, któremu od prochów trzęsą się ręce i nie umie sam zrobić węzła. I mamy nadzieję wylądować cało z prędkością 218 km/godz. Są i przeżycia gastronomiczne, równie ekscytujące. W domu myjemy warzywa i pieczemy kurczaka, aż spali się na węgiel. A na wakacjach? Na węgiel spalamy się sami, bez przymusu.
A kiedy śniady kelner przestanie się gapić na dekolt żony czy córki, i zaproponuje „lokalny przysmak”, bez żadnych oporów zgodzimy się. Chociaż zazwyczaj jest to osa usmażona w kubełku tranu, przeterminowanego jeszcze przed wojną. A wino? Pijemy je nie dlatego że jest dobre, lecz dlatego że pomocnik kelnera, wyglądający na sutenera, zapewni nas że to dzieło jego brata. I chociaż rozum mówi że ten brat pracuje w fabryce chemikaliów, i ta ciecz powstaje jako produkt uboczny- znów ulegamy pokusie. Mamy niczym nieuzasadnioną nadzieję, że dzięki koligacjom rodzinnym, ów trunek jest autentyczny i nietrujący.
A po powrocie znowu nuda. „Zapnij pasy”- słyszysz, mimo iż stoisz na parkingu czekając na dziecko pod szkołą. „Umyj jabłko”, myte już przedtem czterokrotnie. „Nie jedz tego”, w telewizorze ponoć mówili że niezdrowe. „Pij dużo wody”– a co to ja jestem żaba? „Jedz sałatę”- królikiem też nie jestem.
Wchodzę do Internetu, może wyczaję znów jakieś fajne wakacje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz