Ku pokrzepieniu serc. Emerytura jest okresem życia dającym , wbrew pozorom, najwięcej możliwości. Nie poddawać się. Nie zamykać. Przypomnieć sobie stare pasje, tworzyć nowe.
wtorek, 24 lutego 2015
Kosmiczna harmonia
Wracam z wnukiem ze szkoły i, jak zwykle, przepytuję go co tam się dziś zdarzyło.
Mam dwie wiadomości, dobrą i złą- mówi
Dobra: dostałem czwórkę.
A ta gorsza? W dwóch ratach.
Wracam do domu, a tu w skrzynce mail od mojego przyjaciela Przemka.
Też ma dla mnie dwie wiadomości. Dobra to taka- pisze- że wyszła wreszcie książka Świacia o Kosmicznej Harmonii Wszechświata. A ta zła?- tylko po angielsku!
Niedawno zdarzyło mi się recenzować (opiniować) pracę znakomitego profesora filozofii (dla przyjaciół- Świacio). Cóż takiego ta „Kosmiczna Harmonia”? Otóż wszelkie odległości między planetami, można przełożyć na częstotliwości (Hz), czyli wysokości dźwięków. Te z kolei, razem brzmią ładnie albo brzydko. Świacio (przepraszam-Pan Profesor) udowadnia, że ładnie. I udowadnia to na 300 stronach tego dzieła. Ja byłem jednym z recenzentów, jako że:
- W miarę orientuje się tak w matematyce, jak w muzyce.
- A przede wszystkim znam autora osobiście. I to chyba przeważyło
Dowód idzie taką drogą, że po nocach śnił mi się Graucho Marx. Dodatkowym motywem do tej zabawy intelektualnej było żonglowanie po 3 różnych skalach muzycznych. Ten sam dźwięk w jednej skali, np. „alikwotowej”, ma inną wysokość (częstotliwość w Hz) niż w „równomiernie temperowanej” – jak u Bacha. „Komat pitagorejski” i mnóstwo innych sprzeczności dodatkowo „ułatwiało” pracę.
Ogólnie rzecz biorąc całe opracowanie jest niestrawne dla przeciętnego człowieka. Tylko dla szaleńca i to nawiedzonego. Ale tacy z reguły władają angielskim.
Może więc dobrze że nie ma polskiej wersji.
wtorek, 10 lutego 2015
ikony
Zapraszam was na wernisaż moich ikon- powiedziała Krysia Milanowska.
Będzie też i koncert, przyjedźcie koniecznie. Pojechaliśmy. Ikony, jak się dowiedziałem, nie są malowane. Nie jest to też i grafika, więc co? Ikony się pisze!!. Taka nomenklatura. Nazw technik malowania (przepraszam- pisania) nie będę przytaczał, bo to za skomplikowane. Ale końcowy efekt olśniewający.
A koncert? No, bardziej taki dla wszystkich, nie dla koneserów muzyki. Melodie srebrnego ekranu. Wśród innych znalazła się i muzyka do filmu „Pianista” Wojciecha Kilara. Co za muzyka- ktoś powie- przecież to muzyka Chopina wrzucona do filmu, i tyle. Niekoniecznie. Jest i ścieżka dźwiękowa samego Kilara.
Olbrzymimi atutem filmu jest też fantastyczny dobór muzyki Chopina, a to olbrzymia sztuka. Jest taka scena, gdzie nasz bohater ukrywa się w domu, na górze, a na dole stacjonuje sztab niemiecki. Odnajduje go przypadkowo Niemiec, przepytuje go kto zacz i usłyszawszy odpowiedź że rozmawia pianistą, prosi o zagranie czegoś. Pamiętamy, jest wojna, patriotyzm może nas drogo kosztować. I tu Szpilman w swoich pamiętnikach pisze, że zagrał wtedy nokturn cis-moll Chopina.
Żaden tam Beethoven czy Mozart. Chopin!! Ale nokturn, czyli „muzyka nocna” nie pasuje. Tego zdania był Kilar, bo sp0d palców Olejniczaka spłynęła Ballada g-moll.
Ballada ma to do siebie, że zaczyna niemrawo i w trakcie się rozpędza. I tak było, pianista zrazu nierozgrzany, nabiera wigoru i kończy efektownym finałem. Ballada, choć poszatkowana nieco na potrzeby filmu, wpasowała się w tę scenę idealnie. I na tym, na takim doborze (oprócz własnej ścieżki dźwiękowej) też polega wielkość i geniusz Kilara.
Będzie też i koncert, przyjedźcie koniecznie. Pojechaliśmy. Ikony, jak się dowiedziałem, nie są malowane. Nie jest to też i grafika, więc co? Ikony się pisze!!. Taka nomenklatura. Nazw technik malowania (przepraszam- pisania) nie będę przytaczał, bo to za skomplikowane. Ale końcowy efekt olśniewający.
A koncert? No, bardziej taki dla wszystkich, nie dla koneserów muzyki. Melodie srebrnego ekranu. Wśród innych znalazła się i muzyka do filmu „Pianista” Wojciecha Kilara. Co za muzyka- ktoś powie- przecież to muzyka Chopina wrzucona do filmu, i tyle. Niekoniecznie. Jest i ścieżka dźwiękowa samego Kilara.
Olbrzymimi atutem filmu jest też fantastyczny dobór muzyki Chopina, a to olbrzymia sztuka. Jest taka scena, gdzie nasz bohater ukrywa się w domu, na górze, a na dole stacjonuje sztab niemiecki. Odnajduje go przypadkowo Niemiec, przepytuje go kto zacz i usłyszawszy odpowiedź że rozmawia pianistą, prosi o zagranie czegoś. Pamiętamy, jest wojna, patriotyzm może nas drogo kosztować. I tu Szpilman w swoich pamiętnikach pisze, że zagrał wtedy nokturn cis-moll Chopina.
Żaden tam Beethoven czy Mozart. Chopin!! Ale nokturn, czyli „muzyka nocna” nie pasuje. Tego zdania był Kilar, bo sp0d palców Olejniczaka spłynęła Ballada g-moll.
Ballada ma to do siebie, że zaczyna niemrawo i w trakcie się rozpędza. I tak było, pianista zrazu nierozgrzany, nabiera wigoru i kończy efektownym finałem. Ballada, choć poszatkowana nieco na potrzeby filmu, wpasowała się w tę scenę idealnie. I na tym, na takim doborze (oprócz własnej ścieżki dźwiękowej) też polega wielkość i geniusz Kilara.
niedziela, 8 lutego 2015
Zima.
Pewnego dnia, gdy za oknem 10 cm śniegu i -10 stopni, zaczynają cię swędzieć nogi. Widomy to znak, że tęsknią za nartami.
Ale starczy rzut oka na kalendarz, by spostrzec, że do wyjazdu w góry jeszcze trochę. W nasze góry daleko, w jeden dzień nie obrócisz, a w okolicy nie ma warunków. Na szczęście koło Bełchatowa wykorzystali inteligentnie hałdę, zagospodarowali, zrobili wyciąg. Całkiem przyzwoity- ponad 700m długości. 150 km to fraszka, 2 godzinki i jesteś na miejscu. Na miejscu wypożyczamy sprzęt dla dzieci lub wnuków (dzieciaki tak szybko wyrastają, że w sprzęt nie inwestujemy). I hajda. Fasolka po bretońsku i bigos w barze. I jazda do wieczora bo stok oświetlony.
No, tu to fajnie, ale przecie spędziłem 7 lat w Afryce. A tam co robić, gdy nogi zaczynają swędzieć? Kak żyt’? Jechać na narty do Francji?
Otóż wcale nie trzeba- górach Atlas, są 2 ośrodki zimowe: Chrea i Tikjda. Na Chreę jeździ totalne frajerstwo, panowie w długich płaszczach i lakierkach, panny w futrach, bachory na sankach. Głównie ruscy. Jedyne miejsce dla prawdziwych narciarzy, to położona w masywie Djourdjoura (czytamy: dziur-dziura) wioska Tikjda (tikżda) położona na 1600m npm.
Tikjda, oaza zimy w środku Afryki. Stacja narciarska z wyciągami, wypożyczalnia sprzętu (narty, buty, kijki etc). Są dwa różne miejsca zakwaterowania: dla wygodnickich- hotel, i „chalet de cheminots” czyli schronisko dla wędrowców. Już pierwszego dnia niecierpliwie jedziemy pod wyciąg. Śnieg na poboczach, a wkrótce i droga miejscami wyrąbana w śniegu przypomina, że to luty.
Na dolnej stacji wyciągu wypożyczamy przedpotopowe Rossignole, dobieramy buty i na górę. No i niespodzianka- czeka na nas górny odcinek wyciągu wjeżdżający na wysokość ponad 2 tys metrów. Tu śniegu nie braknie. Tłoku nie ma, oprócz nas tylko jeden Szwed. I to wszystko. Po południu młody z paczką równolatków jeździ na górkach pod schroniskiem (szaletem) i dobrze się bawią. Wynaleźli jakąś krętą trasę przez las z zerowa widocznością którą jeżdżą na złamanie karku. Ostrzegają się tylko: vas-y (jedź)- krzyczą jak trasa wolna. J’y vais (jadę)- odpowiada jak echo zawodnik. I mierzą czas. Młody ma experience z Kasprowego i Skrzycznego, więc robi za mistrza.
Djourdjoura to park narodowy o czym przypominają olbrzymie napisy:
PARK NARODOWY DZIURDZIURA
POLOWANIE (a jeśli już polujesz, to)
CHWYTANIE (a jeżeli już schwytałeś, to)
SPRZEDAŻ (?)
DZIKICH ZWIERZĄT- ZABRONIONA.
Małpy są, co widać. Ale ostrzeżeni nie próbowaliśmy nawet chwytać.
Ale starczy rzut oka na kalendarz, by spostrzec, że do wyjazdu w góry jeszcze trochę. W nasze góry daleko, w jeden dzień nie obrócisz, a w okolicy nie ma warunków. Na szczęście koło Bełchatowa wykorzystali inteligentnie hałdę, zagospodarowali, zrobili wyciąg. Całkiem przyzwoity- ponad 700m długości. 150 km to fraszka, 2 godzinki i jesteś na miejscu. Na miejscu wypożyczamy sprzęt dla dzieci lub wnuków (dzieciaki tak szybko wyrastają, że w sprzęt nie inwestujemy). I hajda. Fasolka po bretońsku i bigos w barze. I jazda do wieczora bo stok oświetlony.
No, tu to fajnie, ale przecie spędziłem 7 lat w Afryce. A tam co robić, gdy nogi zaczynają swędzieć? Kak żyt’? Jechać na narty do Francji?
Otóż wcale nie trzeba- górach Atlas, są 2 ośrodki zimowe: Chrea i Tikjda. Na Chreę jeździ totalne frajerstwo, panowie w długich płaszczach i lakierkach, panny w futrach, bachory na sankach. Głównie ruscy. Jedyne miejsce dla prawdziwych narciarzy, to położona w masywie Djourdjoura (czytamy: dziur-dziura) wioska Tikjda (tikżda) położona na 1600m npm.
Tikjda, oaza zimy w środku Afryki. Stacja narciarska z wyciągami, wypożyczalnia sprzętu (narty, buty, kijki etc). Są dwa różne miejsca zakwaterowania: dla wygodnickich- hotel, i „chalet de cheminots” czyli schronisko dla wędrowców. Już pierwszego dnia niecierpliwie jedziemy pod wyciąg. Śnieg na poboczach, a wkrótce i droga miejscami wyrąbana w śniegu przypomina, że to luty.
Na dolnej stacji wyciągu wypożyczamy przedpotopowe Rossignole, dobieramy buty i na górę. No i niespodzianka- czeka na nas górny odcinek wyciągu wjeżdżający na wysokość ponad 2 tys metrów. Tu śniegu nie braknie. Tłoku nie ma, oprócz nas tylko jeden Szwed. I to wszystko. Po południu młody z paczką równolatków jeździ na górkach pod schroniskiem (szaletem) i dobrze się bawią. Wynaleźli jakąś krętą trasę przez las z zerowa widocznością którą jeżdżą na złamanie karku. Ostrzegają się tylko: vas-y (jedź)- krzyczą jak trasa wolna. J’y vais (jadę)- odpowiada jak echo zawodnik. I mierzą czas. Młody ma experience z Kasprowego i Skrzycznego, więc robi za mistrza.
Djourdjoura to park narodowy o czym przypominają olbrzymie napisy:
PARK NARODOWY DZIURDZIURA
POLOWANIE (a jeśli już polujesz, to)
CHWYTANIE (a jeżeli już schwytałeś, to)
SPRZEDAŻ (?)
DZIKICH ZWIERZĄT- ZABRONIONA.
Małpy są, co widać. Ale ostrzeżeni nie próbowaliśmy nawet chwytać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)