Beaujolais i inne.
Wino, jak wiadomo, musi dojrzewać, niedojrzałe jest nic nie warte. No, ale potrzebny jest czas, a czas to pieniądz. Musi mieć gdzie leżakować, a to kłopot. Warto byłoby jak najszybciej je puścić, tyle że kto zechce kupować sikacza. Ale francuzi nie gapy, mało to na świecie spragnionych snobów? Potrzebny „chłyt maketin-goły”. Trzeba wmówić im, że owe wino jest „smaczne inaczej”, modne i pożądane. I rozpętuje się histerię. Liczy się dni do pojawienia się: 3..2..1… I wreszcie: „Beaujolais nouveau vient d’arriver!!” Brawa, tysiące ton poszło, obroty niebotyczne. I znów czekamy rok.
A my to od macochy? Mam kolegę Jędrusia, który mieszka za miastem, a ozdobą jego ogródka jest nieduża winnica. Szczep nazywa się „Bobolé”, gdyż imieniny obchodzi na Boboli. Imieniny są w maju, ale wtedy pogoda niepewna. Nie gorsza jest na jesieni. A można połączyć to z „winobabraniem”! Pewnej wczesnojesiennej niedzieli zaprasza się towarzystwo, skrzykuje się ochotników na zbiory. Winogrona muszą być gniecone w tradycyjny sposób, toteż kobitki mają zakaz mycia nóg już na 2 tygodnie przed imprezą. Potem właściwe imieniny, prezenty, indyk w maladze, śpiewy przy gitarze (zawsze ją biorę), degustacja zeszłorocznych zbiorów. Jeśli co zostało, bo np. Beaujolais musi pójść jeszcze w tym roku. A nowy szczep „Bobolé”? Może choć nie musi, ale „ugniot” jest duży i sporo zostaje. Zresztą spotykamy się znów za rok.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz