poniedziałek, 10 września 2012

koń


Tak Jaśko jak i Jozin mają pociąg do przyrody. Największym pragnieniem młodego było- odkąd po raz pierwszy zobaczył że można- przejechać się na koniu.
Wyszukaliśmy zatem niewielką stadninę pod Wyszkowem, umówiliśmy pierwszą lekcję i pojechaliśmy. Na miejscu oczywiście nie ma tak, że na konia i hajda. Nie, nie. Naprzód wizyta w stajni, wybór konia, zapoznanie się, ba- zaprzyjaźnienie się z nim. Poklepywanie konia i rozmowy z nim, by go zachęcić. To samo zresztą, tym razem z dokładnym wycieraniem konia, też i po zajęciach.
Wreszcie zaczęło się. Jazda po małym kółku z trzymanką, potem wypuszczanie konia troszkę luźniej, potem na dłuższej lonży (nie wiem czy to się tak pisze, bo oryginał jest we francuskim). Młody zachwycony, nauczył się już że hamuje się okrzykiem prrrrrrrr! A rusza- waląc konia z letka piętami.

W pewnej chwili właściciel- prowadzący zajęcia- odszedł od konia do innego „kursanta” i młody pozostał sam. Koń stoi ale on chciałby jechać, wali więc ile sił w pięcioletnich nóżkach ale koń ani drgnie. Młody nie daje za wygraną:
Prosem pana- krzyczy- koń się zepsuł!!!




Takie to bowiem- prosem pana- wyobrażenie miastowej dziatwy o urządzeniach, m.in. o tych służących do transportu.
Pra-dziadek jak zawsze znalazł celną uwagą: pewnie zepsuł powietrze- rzucił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz