sobota, 5 grudnia 2020

Wielki Mistrz Waligórski

Szklanka do połowy pusta Albo pełna. Komunikat: dziś zanotowaliśmy 574 zgony Radosny komunikat TVP: dziś zwolniły się 574 łóżka Nie wiem co o tym myśleć, ale oddam głos ekspertowi Niezapomniany Andrzej Waligórski: Udzielał raz wywiadu kotek, że jest zdrowy, Wtem uszki mu opadły, oczki wyszły z głowy, Pękł mu brzuch, ogon, płuca i głosowa struna, Wreszcie zdębiał, ocipiał, zesrał się i umarł. Amen. Posłuchałem przypadkowo (nie zdążyłem przełączyć) jakiegoś niedo- rzecznika z sekty i tych bredni nie jestem w stanie racjonalnie wytłumaczyć. Aby kompletnie nie ocipieć udałem się po pomoc do mojego guru – Andrzeja Waligórskiego. Raz chory niedźwiedź pierdział, budząc miłosierdzie A suseł mu oklaski bił po każdym pierdzie. Czy ten suseł zwariował? - spytał dzięcioł śledzia. Nie - śledź odparł - to rzecznik prasowy niedźwiedzia.

PULS

Puls wyznaczający ważne wydarzenia z życia. Małe, jak np. cotygodniowy turniej brydżowy, Średnie, jak miesięcznice (sorry, ale nie mogłem sobie odmówić tego żartu), Duże jak coroczny wyjazd na narty w Dolomity (passé.), czy na letnie wakacje Te największe. Kiedyś to był Plan Pięcioletni (małolaty niech spytają dziadków co to było). Dziś do nich należy wyznaczający pięciolatkę Konkurs Chopinowski. Uczestniczę aktywnie w tym wydarzeniu od 60 lat (!!). W tym roku konkurs przełożony (a mam już zakupione bilety) i puls zanika! Dla odświeżenia – garść nietypowych wspomnień. Na początek miniaturka nr 1: Rok 2015. Atmosfera senna, gdy na estradę wychodzi Chińczyk Julian Jia. Pierwsze takty etiudy chromatycznej stawiają mi uszy do góry. Wykonanie niebanalne, I can’t help feeling, że to już słyszałem. Grane z taką nutką swingu, że nie sposób zapomnieć. Było to chyba na eliminacjach do poprzedniego Konkursu. Ale ten facet (a może to babka) zupełnie nie podobny…. Wracam do domu i odszukuję program sprzed 5 lat. Mam! Ten sam facet. A mój dopisek na tej stronie programu: „geniusz” I tu refleksja. Nie potrzebne nam żadne systemy identyfikacji i inwigilacji ludzi. Zdradzi cię wykonanie etiudy chromatycznej!!
PULS cz 2 Migawki z Konkursu Chopinowskiego. Z różnych lat. dziś miniaturka nr 2: Francuzki grają koncert nr 2 f-moll. Rok 2010. Do finału dociera Francuzka Helene Tysman. Jej gra, bardzo wrażliwa, doskonale pasuje do muzyki Chopina. Cudowne, nietypowe wykonanie finału sonaty b-moll stawiało ją w rzędzie moich faworytów. Ale wrażliwość do pewnych granic. W finałowym wykonaniu koncertu f-moll Helene tak się zasłuchała w piękno tej muzyki, że zapomniała ze to ona sama gra!! I nie weszła w odpowiedniej chwili, po wstawce orkiestrowej. Klops. Ale publika i tak ją nagrodziła olbrzymimi brawami. No i cofamy się do roku 1990. Też finałowy koncert gra Caroline Sageman. I tutaj publiczność (w tym i ja) z przerażeniem widzi (i słyszy), że Caroline sam finał gra koncertu gra dowolnie. Losowo wybrane klawisze, byle w tempie i tonacji. - Coroline, co się stało – zapytałem ją. – Nic wielkiego (?!). Po prostu sam awans dojścia do finału był takim zaskoczeniem, że nie przygotowałam koncertu!! Ale i tak jestem bardziej niż zadowolona. Fakt. Wtedy faworytem ekipy francuskiej był Philippe Gusiano. Aby zobrazować to, co potencjalnie utraciliśmy, voici finał koncertu f-moll. Dłuższy czas miałem to na dzwonku telefonu. Dla zobrazowania – kilka fotek z Warszawy nocą.
A ja wciąż żyję konkursami Chopinowskimi Tego gościa udało mi się poznać. Osobiście!! Garrick Ohlsson W konkursach chopinowskich największy szok lat siedemdziesiątych to...nie, nie, wcale nie Christian Zimmerman, lecz Garrick Ohlsson. Zwalisty chłop o rękach jak bochny chleba, ale gdy grał zwiewne etiudy to, jak pięknie określił to Waldorf, 2 bochny chleba zamieniały się w 2 motyle fruwające nad klawiaturą. Gdy udało mi się wejść na jego występ III etapu, byłem w siódmym niebie. Mącił ten radosny fakt jeden szczegół: otóż w programie była sonata h-moll, której nie rozumiałem, nie ceniłem i odpokutowywałem niemalże każde jej wykonanie. Po prostu przecudowna sonata b-moll tak usunęła ją w cień. Aliści pierwsze dźwięki tejże sonaty postawiły mi uszy do góry, w drugiej części usłyszałem po raz pierwszy całe jej bogactwo i piękno a w finale padłem plackiem i nie podniosłem się. Te 15-minutowe brawa, podtrzymywane na siłę przez jakiegoś maniaka, słyszalne na płycie (nagranie na żywo z przesłuchania) TO JA! Historia zatacza kręgi gdy u schyłku lat osiemdziesiątych dowiedziałem się, że do Warszawy przyjeżdża Garrick Ohlsson, z niecierpliwością i wypiekami czekałem na koncert. Tym bardziej że w programie były wszystkie 3 sonaty Chopina; b-moll (nie wymagająca rekomendacji), h-moll której wykonanie właśnie przes Ohlssona dokładnie wstrząsnęło mną i przewróciło świat do góry nogami, oraz c-moll (wg Webera niesłusznie pomijana i zapomniana). No i co? Nic. Nuda proszę pana. Wykonania przefilozofowane, młodzieńcza werwa gdzieś odleciała, finał sonaty h-moll który porwał w 1970 nawet staruszki z wózków, beznadziejnie wolny i cichy. Na bis (niewiadomo po co) claire de lune przy którym mało nie usnąłem, bo trwało chyba z pół godziny. Jak widać nie tylko wykonania głośne i szybkie są zadziwiające.

Zgarniamy całą PULĘ

Zgarniamy całą PULĘ
Swego czasu, na przełomie wieków, odbywały się chętnie tzw „rodzinne Kongresy Brydżowe”, zwane popularnie wczasami brydżowymi. Zrazu w Augustowie, potem w Olecku, poczem zmarły śmiercią naturalną. Ja, zagorzały uczestnik tychże (nawet mam stosowne puchary) odczuwałem dotkliwie ich brak. Ale życie nie znosi próżni, jest przecież Pula na Chorwacji. Okolica atrakcyjna, pogoda ładna, a dodatkową atrakcją miał być start w turnieju teamów. Zapowiedział przyjazd z Ameryki Jarosław Kukliński, który przed laty grał w parze z Witoldem Sobotkowskim. Byli oni bardzo silną i liczącą się w świecie brydżowym parą, toteż z radością przyjąłem propozycję gry z nimi w teamie.
No i końcu ruszamy, po drodze nocleg w Mikulovie. Pierwsza rzecz – włażę pod prysznic. A tu niespodzianka – ręczniki, a owszem, dali ale rozmiar taki raczej ścierki do naczyń. Jakoś udało się wytrzeć i idę na recepcję po wymianę, ale słyszę (!) że są zaświnione i pani ich nie wymieni (na większe). Przy odjeździe dostajemy wino z domowej winiarni. Dziękujemy, ale na pytanie dlaczego nie dostaliśmy wczoraj? – słyszymy: cobyśta się nie schlali! I tu jednak należy docenić troskę o gości.
Wreszcie dotarliśmy do Puli i kongres się rozpoczyna. Przy stoliku z nami – sam Andrzej Wilkosz. Prowadzący mówi o regulaminie, m.in. nie wolno stosować otwarcia 2 karo Wilkosza. - znów ta dyskryminacja – mruczy pod nosem Wilkosz - Nie znają się - ja na to – i się boją. - Na pewno. Ale wiecie - tu zmienił temat - że na ten kongres przyjechał Jarek Kukliński z USA?? Będzie grał z Sobotkowskim. Kiedyś jak grali razem, to nazywali ich Buba i Wowa (!). Nie zdziw się zatem, (to do mnie) jak ktoś zawoła „Wowa” – że to nie do ciebie. - Pewnikiem się nie zdziwię, – odparłem – tym bardziej że gramy w jednym teamie! - Oh, naprawdę!?
Zagraliśmy, raczej bez sukcesów. Czas jednak robi swoje. Sukcesem był wycieczki. Wspaniale zachowane Fażana i Rovinj, a przede wszystkim sama Pula z okazałą rzymską areną. No i przede wszystkim nie można ominąć słynnych Plitvickich jezior i wodospadów. Kawał drogi, ale warto było wstać bladym świtem i zrobić fotki na półwyspie Istria. Sukcesy brydżowe? – tylko tyle (i aż tyle) że dogoniłem wpisowe. Wracamy, już z pełną premedytacją z jednym tylko (ale jakim!) przystankiem. Jak było do przewidzenia musieliśmy odwiedzić jaskinie w Postojnej Jamie. I już o 5 rano byliśmy w domu.
Tyle wrażeń na jeden wyjazd – można by rzec, że zgarnęliśmy całą pulę

środa, 11 listopada 2020

zima za pasem

Zima za pasem. I dotąd tak nie było, by w zimie odpuścić sobie narty. Jestem uparty i nawet w Afryce szukałem sposobności by sobie pojeździć (lecz nie poszusować). I w trakcie mojej „kariery narciarskiej” spotykałem fajnych i interesujących a nierzadko sławnych ludzi.
Rok 1953.Jeździmy z rodzicami do Zakopanego i tata ćwiczy nas na oślich łączkach w okolicy Jaworzynki. Zbudował skocznię, na której osiągaliśmy niebotyczne odległości rzędu 3-4 metrów. Tata też skakał i szczęki nam opadały gdy mierzyliśmy jego 10-metrowe skoki.
Raz wyczailiśmy zawody dla takich jak my. Zapisaliśmy się. Z góralami jeżdżącymi już christianią (równolegle) nie mieliśmy dużych szans (my ledwo pługiem). Aliści jeden knypek zabił wszystkich – jechał łyżwą, czyli krokiem ślizgowym. Dowalił wszystkim i tym o 5 lat starszym. Zafascynowani zaczęliśmy indagację. - Gdzie się nauczyłeś tak pięknie jeździć? Tutaj, na Jaworzynce? - psecies tutaj to ośla łącka. Ja jezdze na Kasprowym! - A ile masz lat, jak się nazywasz?- chcieliśmy wiedzieć wszystko na raz - sześć lat. Jestem Andrzej Bachleda. Curuś.
Podroślismy na tyle, by zamieszkać na Hali Gąsienicowej w Murowańcu. By się tak dostać trzeba zjachać z Kasprowego. Daliśmy radę. W nagrodę patrzymy kto trenuje na stoku na Hali?? - sam Mistrz Polski Ciaptak. W nagrodę mamy zdjęcie
1963. Mieszkamy w Kuźnicach w zbiorówce (10-osobowa sala z piętrowymi pryczami). Dlaczego tam?- by załapać się do kolejki po miejscówki na Kasprowy przed pierwszym autobusem (6:20). Dla niewtajemniczonych: bilet nabywało się bez kłopotu za 10zł. Miejscówkę w wielogodzinnych bólach za 1zł 20gr. Te na czarnym rynku dochodziły nierzadko do 100zł. Razem z nami chłopcy z WKN – niesłychanie zdolni Piotrek Bogusławski i Tomek Wiński zwany szczeżują. Ten ma za duże buty i co rano słyszymy: Konie buty, chodzą struty Przez te konie buty małpy Ale boys, co sam widziałem na stoku – jeżdżą wspaniale. Aha, do niedużego plecaka weszły tylko najniezbędniejsze rzeczy. Smardonart i książka do matmy (byłem na 1 roku Politechniki). Nawet jej nie otworzyłem.
1964. „Zdradziliśmy” Zakopane na rzecz Szczyrku. I tutaj – niespodzianka - są chłopcy z WKN. Biorą udział w mistrzostwach Polski. Jako chłopcy z nizin szans nie mają, ale jadą dobrze i skutecznie i zostają zauważeni. Szczeżuja przez swą technikę i odwagę. A Piotrek przez elegancję i skuteczność. Ale są przede wszystkim górale. I góralki, takie jak urocza Hania Pustówka, ładna a na stoku szybka jak błyskawica. Skumplowaliśmy się i gdy nadszedł czas zawodów- wybraliśmy się na metę. Faworytka była w zasadzie jedna – Grocholska, wygrywająca od lat wszystkie Mistrzostwa. Ale Hania chciała się (?przed nami?) pokazać i po raz pierwszy w historii Grocholska zeszła ze sceny pokonana, ze słowami: mam wreszcie godną następczynię. Cieszyliśmy się jak dzieci. Ale czas leci.
1965. Znów Szczyrk, tym razem w zjeździe mężczyzn debiutuje nasz „kolega” z Jaworzynki – Andrzej Bachleda. Stajemy na trasie zjazdu przy „piekiełku”. To takie wredne miejsce, gdzie w dołku wciska w ziemię i, jak człek myśli, że już po wszystkim, wlatuje na drugi dołek i kontr-stok. Oj było na co patrzeć. Woyna-Orlewicz przejechał mięciutko i elegancko i nie było widać kto mógłby z nim wygrać. Ale Bachleda pokazał, że ma zawieszenie jak w samochodach WRC. Wybił się na pierwszym hopku i spadł na drugi, już za przeciwstokiem. Wytrzymał i zdobył pierwsze Mistrzostwo Polski, a ja mu pogratulowałem Co to? – pytali zdumieni chłopcy z WKN. Znasz go? - Mój kolega – odparłem (nie)skromnie i urosłem o 15 cm. -Startowaliśmy razem w zawodach. To jedź z nami na górę - oni na to. Ustawiliśmy bramki do specjalnego (same zawody w slalomie specjalnym odbywały się na Beskidku). Nie mogłem się wycofać. Przejechałem aż 6 bramek. Na pociechę – miałem na gipsie wszystkie podpisy mistrzów narciarstwa. A propos – Szczeżuja dał się (po latach) poznać jako ceniony trener narciarski w Polsce i Austrii(!)
Lata ’70. Jesteśmy w Szczyrku z Witkiem Woydą i Grażynką. Witek Woyda. Nie żyje od kilku już lat. To, że mistrz olimpijki we florecie, to wszyscy wiedzą. Ale jak jeździł na nartach?? Cudownie. Trenował razem z alpejczykami z Wisły Gwardii Zakopane. I nierzadko z nimi wygrywał. Gdy prosiłem Go o pokazanie jego techniki – odpowiadał – to jedź za mną i naśladuj. Nie nadążałem, ale i tak sporo się od Niego nauczyłem.

Marsa Alam

Marsa Alam. No i wreszcie nadszedł ten dzień. Długo wyczekiwany i nie bez obaw. No bo nie wiadomo co jeszcze wymyśli ten cholerny świrus. Czy np. nie zamkną nam nagle granic, czy nie załapiemy się przypadkowo? A tam - jak będziemy funkcjonować? Czy aby bezpiecznie?
Obawy całkowicie bezzasadne. Już od pierwszej chwili było widać że, (przyznam to ze wstydem) uciekliśmy przed kowidem. Bezpieczeństwo 100%. Wszyscy przebadani (badają już na lotnisku), obsługa (na wszelki wypadek) w maseczkach. My bez. Obłożenie hotelu 20-30%. Nie ma zatem tłoku. Ciągłe odkażanie, mierzenie temperatury ciała. Czułem się bezpieczniej niż w Polsce.
Obsługa wspaniała lecz nie nachalna. Zgadują życzenia w mig. Kelnerzy wiedzą co zamawiamy (picie) do obiadu i kolacji i sami przynoszą. Wieczorami występki i animacje. Znakomite kapele (w tym z Kuby), tancerki porywające publikę do wspólnego tańca. No i rzecz prosta, mini disco dla najmłodszych.
Czysto i schludnie do przesady. „Green Fingers” codziennie strzygą dokładnie trawniki, podlewają i ogólnie dbają o wygląd ośrodka.
A minusy? - Sporo polaków grupujących się w hałaśliwe grupy - TVP Info w telewizji. Na szczęście nie ma nakazu oglądania

wtorek, 13 października 2020

precedens

Precedens Oglądam właśnie film, gdzie to Forrest Gump został uwięziony na lotnisku. Do kraju, skąd przyjechał powrócić nie mógł, do USA nie dostał wizy. I pat. Ciekawy temat, bez precedensu. Ejże, na pewno bez? Ponoć był jakiś w 1988, a przedtem?? Jest rok 1986. Wracamy z wycieczki po Europie do Algierii. Przez Hiszpanię i Maroko, bo tak najefektywniej i najprościej. Wszystko obcykane i przygotowane. Wg zapewnień bardziej doświadczonych glob-trotuarów, wiza tranzytowa Marokańska dostępna jest od ręki w Hiszpanii w konsulacie (dla rezydentów Algierii). Na wszelki wypadek zarezerwowałem też prom z Alicante do Oranu. Jestem przygotowany jak ta hrabina z opowieści Szwejka.
„U nas, w Mydlovarach, żyła sobie pewna hrabina. Miała ona 3 nocniki: złoty srebrny i porcelanowy, ale jak wybuchła wojna to się zesrała na schodach.”
Uzbrojony w powyższe mądrości nie frasuję się, mamy wszak po drodze w Madrycie konsulat marokański, gdzie to otrzymam zaraz wizę tranzytową. Pan urzędnik w konsulacie wszelako nie kwapi się zbytnio i odsyła mnie na granicę. Tam wizy tranzytowe - mówi tonem pouczenia - dają od ręki. Macie algierską „carte de residence” ? Potwierdziłem. No to ni ma problema – on na to. Uwierzyłem (błąd). Całkiem już zatem niespiesznie jedziemy przez Hiszpanię.
Jak tu, będąc w Madrycie nie odwiedzić Valle de los Caidos – pomnik pychy gen. Franco, ominąć Escurial czy nie zahaczyć choćby o Toledo. Podziwiamy cudowne pejzaże Andaluzji i obowiązkowo odwiedzamy Alhambrę w Granadzie. Mury Alhambry są czerwone, stąd i nazwa – pochodzi od arabskiego „al hamra” – czerwona.
Wreszcie przeprawiamy się przez cieśninę Gibraltarską i lądujemy w Ceucie. Strefa wolnocłowa, więc raj zakupowy, ale ciągnie nas już do domu. Do Tlemcen. Gracko, choć z żalem wylogowujemy się z Hiszpanii i za chwilę wjeżdżamy pod szlaban marokański. Wysiadam z auta, by załatwić wizy tranzytowe przez Maroko do Algierii. Aliści urzędnik patrzy na mnie jak na głupiego. Wizy można dostać tylko w Madrycie. Tutaj?? – niemożliwe!!
Szczęka opadła mi z łoskotem na podłogę i gorączkowo rozmyślam co robić. Pozostał backup w postaci promu z Alicante, ale już jestem w strefie eksterytorialnej, między szlabanami. Wracam pod szlaban do Hiszpanii. Strażnik graniczny kategorycznie odmawia wszelkich negocjacji. Wyjechałem z Hiszpanii (to prawda) a na wjazd potrzebuję wizy. Ni mam – to nie wjadę. Wykonuję rozpaczliwy telefon do ambasady polskiej w Madrycie. Opisuję beznadziejną sytuację. Przyrzekają załatwić pozwolenie wizowe i przesłać na granicę. Instalujemy się na placyku pomiędzy szlabanami.
Te cztery dni, które spędziliśmy między szlabanami to przeżycie niesamowite. Baniol (R18 kombi) służył nam za dom – sypialnię na 3 osoby, jadalnię i wszystko co potrza. Luksusową łazienkę udawał mały kibelek w budce hiszpańskiej (do marokańskiej nie dało się nawet wejść). Za pocztę robiła eksterytorialna budka telefoniczna, z której wykonywałem rozmaite połączenia, głównie do ambasady w Madrycie. Dobrze poznałem i byłem po imieniu z wszystkimi pracownikami posterunku granicznego. Zaczepiałem jadących do Algierii (do Tlemcen) z prośbą o przekazanie informacji co się ze mną dzieje. Czwartego dnia wieczorem wizy nadeszły. Mimo iż zapadała noc daliśmy nura przez granicę. Byleby się tylko nie rozmyślili.
Pomysł na film – przedni, co? Ale Spielberg nie chce rozmawiać ze mną w sprawie tantiemów. Za pomysł i nowatorskie wcielenie w życie. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie!

środa, 7 października 2020

Lizbona

Lizbona Leżąca gdzieś na peryferiach europy i troszkę zapomniana w cieniu Paryża, Londynu czy Rzymu. Ale piękna i fascynująca. Czy można zatem było, będąc na południu Portugalii, nie odwiedzić stolicy? Mieszkaliśmy wszak niedaleczko, w Portimao, w centrum Algarve (po arabsku: „al garb” czyli zachodni, była to bowiem najbardziej na zachód wysunięta część terytorium Maurów).
Apetyt na Lizbonę studziły nieco ceny- 130 Euro na głowę (w lokalnym biurze) za dwudniową wycieczkę. I gdy już zdecydowaliśmy się wreszcie, w biurze podróży - szok. Nastał październik czyli „low season” i ceny drastycznie spadły. Za 70 eurasków ode łba mieliśmy wszystko z hotelem włącznie. Warto być cierpliwym. No i poruszać się w języku angielskim. W tym przypadku blokada językowa kosztowała 100 Euro (polskie biuro podróży proponowało Lizbonę już za 170 €) I tak to następnego ranka (w zasadzie to jeszcze w nocy) wyruszyliśmy do Lizbony. Po drodze zaliczamy Cascais, efektowną miejscowość wypoczynkową (godzinka) i zasuwamy do osławionej Sintry. Cudo. 3 godziny na Sintrę to niedużo, ale starczy by ją obejrzeć. Musimy punktualnie być na miejscu zaokrętowania, bo autokar odjeżdża, o określonej (równo) porze podjeżdża i kto nie zdążył ten gapa. Taksówki do Lizbony są drogie.
Do Lizbony wjeżdżamy przez słynny, ponoć najdłuższy w Europie, most. Widzimy figurę Chrystusa, żywcem przeniesioną z Rio. Celem naszym jest Belem. Wieża w Belem i Pomnik zdobywców. Portugalczycy to odkrywcy, zdobywcy i ciągle przywłaszczają sobie Kolumba, który (jak powszechnie wiadomo) był polakiem. Wg niesprawdzonych źródeł był synem Władysława Warneńczyka. Ale na pewno Portugalczykiem był Vasca da Gama, którego grób jest naprzeciwko Belem, w klasztorze Dos Jeronimos. Mijają kolejne godziny. Czas do hotelu. Zaskoczenie- hotel 5*, po sezonie chyba za darmo bo wszystko w cenie 70 €. Ale nie po to tu przyjechalim. Jedziemy tramwajem do centrum, na kolacyjkę w przytulnej restauracyjce. Odpoczywamy na skwerku, koło zburzonego dawno temu, przez trzęsienie ziemi, klasztoru karmelitów. Jeszcze tylko nocne zdjęcia tutejszego Golden Gate z figurą Chrystusa w tle i zasłużony odpoczynek.
Nie na długo, bo skoro świt zwiedzanie zaczynamy od starego miasta – Alfamy. Szczycą się tutaj tym, że w zgodnie koegzystuję różne religie. Są świadectwa tego w postaci rzeźb – ryb splecionych ze sobą. Wąskie uliczki Alfamy wprawiają w nastrój, z którego trzeba się otrząsnąć, bo idziemy na główny „dolny” plac. Lizbona to miasto 7 wzgórz, toteż na kolejne wzgórza można wjechać kolejką linową. Albo też windą. Winda bliżej – znane hasło, zatem śmiało wjeżdżamy. Z górnego przystanku jeszcze wejście schodkami kręconymi na platformę widokową. Widok wynagradza wszystko, a zamek Św Jerzego nade wszystko. Nie zaniedbujemy przejażdżki staroświeckim widokowym tramwajem. Trasa widokowa, choć czasami klaustrofobiczna, gdy tramwaj „przeciska się” przez uliczki, tak wąskie, że można by z okna tramwaju dotknąć ściany domu. Autokar dojechał o czasie i cała (o dziwo) wycieczka zabrała się w komplecie. Wszyscy zrozumieli, mimo iż przewodniczka gadała w jakichś tam obcych językach.

Afrykańskie ciekawostki kulinarne

Afrykańskie ciekawostki kulinarne Tam też żyją ludzie i też muszą coś jeść, i ich kuchnia wbrew pozorom nie różni się od naszej. Może tylko drobny kłopot z mięsem, Bo świniny muzułmanie nie tykają, ale wielbłądy, barany woły i nawet konie – dostępne w normalnych ilościach. Warzywa i owoce?- szybko nauczyłem się ich preferencji i dziwnych, na pozór, nazw. Po zatykaniu się różnego rodzaju makaronami kluseczkami i ryżem kiedyś (a było to w początkach mojej afrykańskiej przygody) przyszła mi ochota na ziemniaczki.
No i pewnego dnia, na marché, zamówiłem desperacko (drogie jak cholera) kartofelki i zostawiłem koszyk u sprzedawcy by dalej swobodnie robić zakupy. A muszę przecie nabyć inne specjały jak: „płaszysz” (pois chiches – ciecierzyca) artiszoty (artichaut – karczochy) czy też szuflery (chou fleure - kalafior). Wracam do domu, z zadowoleniem rozpakowuję koszyk i co ja widzę? Kartofelki – piękne. Ale tylko z wierzchu. Po spodem bowiem oszust dosypał pomarańcze!

niedziela, 4 października 2020

niewyraznie pisze

Stoję sobie w „Eklerku” i jak głupi patrzę na milion kolorowych okładek na stoisku z gazetami. Jestem zagubiony. Sąsiadka prosiła mnie bym jej kupił „przy okazji” tele tydzień. A ty patrzysz i nie widzisz. Kiedyś, w peerelu, kobity miały pismo dla siebie, nazywało się Przyjaciółka. Komu to przeszkadzało? Tym bardziej, że były tam niezwykle przydatne kąciki porad. Nazywało się to jakoś – Karolina prosi o radę czy jakoś tak. Listy od czytelniczek były, rzecz prosta, pisane ręcznie, bo maszyny do pisania były tylko w biurach. Mama to czasami kupowała, i dzieliła się uwagami, to wiem. A pytania czytelniczek były przedniej jakości. Jak np. takie: - „ Mój mąż jest bardzo nienasycony, zaczepia mnie po kilka razy w nocy, a i w dzień nie jest lepiej. Dopada mnie to w łazience przy myciu zębów, to w kuchni przy robieniu kotletów, no na strychu jak wieszam pranie, to w salonie.. PS. Przepraszam ze tak niewyraźnie piszę”.

nie tylko dla idiotów

Od pewnego czasu znajduję w internecie (czasem - o zgrozo, adresowane wprost do mnie), rewelacje. Na przykład „właściciel’ jednej z relacji próbuje wpoić mi przekonanie, że żyjemy w „wyjątkowym” roku. Wyobraźcie sobie, że po dodaniu roku urodzenia i waszego wieku wyjdzie rok bieżący (2020) i zdarza się to raz na 15000 czy ileś tam lat. Oczywiście wszyscy wiemy, że zdarzy się to za rok i za dwa lata i za 128 lat i zawsze. Ale właściciel owej „rewelacji” publikuje ją. Dlaczego? Inna wiadomość, „modna” klika lat temu, na tym samym „poziomie” – w tym roku mamy w miesiącu jakimś tam 5 (pięć) trzydniowych weekendów. Co za szczęście! zdarza się to tylko w roku świni (czy innego osła) raz na 4500 lat. I znów wiadomości ze szkoły podstawowej nakazują w to wątpić. Statystycznie corocznie powinniśmy mieć miesiąc z pięcioma weekendami (trzydniowymi). Rzut oka na kalendarz tylko to potwierdza – w tym roku ten „magiczny” miesiąc wypadnie w maju. Niewiadomy jest powód rozsyłania takich bredni. Jest kilka możliwości (do rozważenia przez psychologa, lub psychiatrę)
-pierwszy powód to taki: dla jaj. Motyw 1 – patrzcie, co za głupoty. To można zrozumieć. Motyw 2: wiem ze to nie ma żadnego sensu, ale może cześć odbiorców da się nabrać i uwierzy. A kilku może roześle to dalej(?!). Przy racjonalnym założeniu, że wysyłamy do ludzi dorosłych z ukończoną podstawówką - szanse powodzenia są nikłe. Jeżeli autor uważa, że ktoś się kupi – znaczy uważa go z góry za idiotę, lub też ,delikatnie mówiąc, za upośledzonego umysłowo. I wtedy odbiorca powinien taką wiadomość uważać za osobistą obelgę. - drugi powód jest znacznie poważniejszy. Nadawca sam w to (co wysyła) wierzy. Pół biedy, jeśli jest to chwilowe zaćmienie umysłu, aberracja umysłowa, pomroczność jasna, czy jakkolwiek by to nazwać. Gorzej, gdy to jest nie chwilowe, lecz może być trwałe…

piątek, 14 sierpnia 2020

cours va bien

Cours va bien Mam zapędy dydaktyczne. Algierczycy odkryli to już bardzo szybko. W biurze urbanistycznym, gdzie pracowałem, zacząłem prowadzić zajęcia (kurs) z podstaw inżynierii, a hydrauliki w szczególności. Godzinka dziennie, szło jak po maśle, ale przecie misja polskiego inżyniera to więcej – krzewienie polskiej kultury. Najłatwiej zacząć od nauki najużyteczniejszych zwrotów. No to zacząłem, z różnym (najczęściej pozytywnym) skutkiem. Na początek nauczyłem ich przywitania. Na moje pytanie: jak idzie kurs? – mają odpowiadać: kurs idzie dobrze. Czyli „cours va bien”. Czytamy kur wa bię. Nauczyli się szybko i tym powiedzonkiem witali mnie nawet bez pytania: - kurwa bię! W ten sposób został zrobiony pierwszy krok: nauczyli się jak brzmi podstawowe słowo wielofunkcyjne, słowo – wytrych.

No ale miało być o powiedzonkach w języku czysto polskim. To przyszło nie bez trudu. „Ni ma letko” - tak zacząłem. Z sukcesem. „Do dupy z taką robotą” nauczyli się też szybko. Ale druga część powiedzenia; - „rzekła piękna królewna zalewając się łzami” – okazało się za trudna. Ale przecież były i inne. Kiedyś przyszli do mnie z prośbą o pomoc. Nasz kolega Borys strasznie przynudzał i miał ciągle do któregoś pretensje. Ale gdy usłyszał powiedziane najczystszą polszczyzną (ćwiczyli wymowę) „bujaj się!” – odpuścił nieco. Żeby nie kłuło za bardzo w uszy, to złagodziłem i chłopcy już bez oporu mówili (nie tylko jemu):”bujaj się troszkę”.

Miałem niestety, piątą kolumnę. Mój kolega Witek też ich uczył. Gdy ja uczyłem ich powiedzenia: „dupa w kratę” on proponował: „dupa zbita”. Ucieszyłem się, gdy któregoś poranka Nassri wykazał się inwencją i zameldował: „dupa wzbita w kratę”. Ale nie tylko tego Wituś ich uczył. Kiedyś Mohamed na przyjazne „cześć” naszej koleżanki Basi (znali dobrze to słowo) odpowiedział: „cześć, daj dupy”. Basia znała Wicia aż za dobrze, toteż się nie zdziwiła.
Za trudne wszelako dla nich były pewne niuanse (znów Witek). No bo dlaczego ”po ch…ju” to dobrze, a „ch…jowo” to źle? I dlaczego „rien du tout” to „ni ch..j”. Ach, te meandry językowe…

wtorek, 11 sierpnia 2020

Richelieu

Czytam sobie (po raz wtóry) Trzech Muszkieterów. Tym razem w oryginale. No i znajduję paralele z obecną rzeczywistością. Otóż konstatuję, nie bez gorzkiej satysfakcji, że Kardynał Richelieu musiał długo czekać na godnego następcę. Godnego, pod względem ZŁA, intryganctwa i mnóstwa innych negatywnych cech, który twórczo rozwinął działy: Podłość i Insynuacje. Na szczęście, ów jego następca, pod względem formatu, do pięt mu nie dorasta. Tu przypomina mi się ponadczasowy Szwejk, który porucznika Duba ochrzcił „wicepierdoła”, bo do prawdziwego pierdoły (jak np. jeden znajomy generał) dużo mu brakowało. A do kompletu: w tekście używane jest często słowo antichambre, czyli przedpokój, poczekalnia. W języku polskim również istnieje słowo antyszambrować. Znaczy to wystawać w poczekalni w oczekiwaniu na audiencję. Czyli to, czym zajmował się Adrian przez ostatnie 5 lat.

poniedziałek, 10 sierpnia 2020

Złe duchy

Złe duchy Tak sobie, z powodów sentymentalnych, lubię pojeździć palcem po mapie. Szczególnie po trasie Oran – tlemcen. I palec mój (w zasadzie kursor) się zatrzymał na nieznanej miejscowości Ech Chelif, lub też Chlef. Może nie wszyscy pamiętają, ale w 1980 roku algierskie miasto El Asnam nawiedziło okrutne trzęsienie ziemi. Miasto zostało praktycznie zrównane z ziemia, ale dzięki potężnej pomocy międzynarodowej miast z ruin odbudowano.
Dwa lata później, w 1982 roku rzuciło mnie do Algierii, a droga moja (samochodem) wiodła z Algieru do Oranu koło El Asnam. Tak przynajmniej wynikał z mapy Michelina, zakupionej za ciężki pieniądz w Marsylii. Ale, choć tak bardzo się starałem, miasta nie zauważyłem. Trochę zły na siebie, za owe gapiostwo, poruszam ten temat w rozmowie z chłopakami z pracy. Np. i słyszę (całkiem poważnie) wyjaśnienie. Ponieważ było to już drugie trzęsienie ziemi, (pierwsze było 1954) trzeba oszukać zła duchy, by tu już nie wróciły. Co robić? – to proste. Trzeba zmienić nazwę miasta. Ono teraz nazywa się SZLEF.
Takich działań broniących przed złymi duchami jest więcej. Grobowce (choć nie tylko), marabuty i inne mają jedną charakterystyczną cechę. Rogi są szpiczasto zakończone (na ile można) po to właśnie by złe duchy na nich nie siadały bo się pokłują. I to rozumiem, a nie jakaś tam zmiana nazwy miasta!